Czego katastrofalna 14-godzinna podróż nauczyła mnie o mojej rodzinie (i mnie)

Autorka Cristina Henríquez zawsze planowała swoje życie do godziny. Potem, w ostatnie Święta Bożego Narodzenia, wykoleił ją scenariusz samolotów, pociągów i samochodów (bez pociągów).

ollo / Getty Images

Lubię plany. Robić im. Trzymanie się ich. Jedna z wielu moich wad polega na tym, że mam kłopoty, jak mawiałaby moja matka, po prostu z prądem. Czuję dyskomfort, gdy mój mąż dzwoni z pracy, by powiedzieć, że będzie w pociągu o 6:20 zamiast o 6:00. Denerwuje mnie, gdy dziecko decyduje się nie drzemać. W moim domu żartuje się, że nawet w weekendy pytam: „Co jest w porządku obrad?” i prześladujcie wszystkich, aż będziemy mieli jednego.
W grudniu zeszłego roku, tuż po świętach Bożego Narodzenia, wraz z rodziną - czyli moimi rodzicami, moim bratem i jego żoną, moją siostrą i nią narzeczony, mój mąż i dwoje naszych dzieci w wieku sześciu lat i jednego - wybrali się na zorganizowaną wycieczkę do Kolorado. To był błogi tydzień. Poszliśmy na narty, snowtubing i psie zaprzęgi. Jechaliśmy powozami konnymi przez lśniący śnieg. I wreszcie, kiedy nadszedł czas na wyjazd, wzięliśmy autobus na lotnisko, abyśmy mogli złapać loty z powrotem do naszych różnych domów.


Przynajmniej tak miało się stać. Zamiast tego mój mąż, dzieci i ja obserwowaliśmy, jak nasi krewni wsiadają do samolotów, czekając na nas lot do Chicago, który był opóźniony, potem opóźniony… a potem odwołany (problem mechaniczny, byliśmy powiedział).
Do tego czasu byliśmy na lotnisku przez pięć godzin anulowanie, a kolejne pięć spędzilibyśmy na szukaniu bagażu, rozmowach z innymi pasażerami, chodzeniu w kółko po sklepie z pamiątkami i próbowaniu zmiany rezerwacji na nowy lot. Wreszcie nam się udało. Haczyk? Lot był trzy dni później. A z Denver za trzy godziny.
Cokolwiek trzeba, pomyśleliśmy. Skuliliśmy się w hotelu. Gotowaliśmy jedzenie w pokoju, myliśmy ubrania w zlewie i staraliśmy się nie wpadać na siebie przy każdym ruchu. Dopiero w noc poprzedzającą nowy lot zaczęliśmy się relaksować. Dzieci zdjęły prześcieradła z łóżek hotelowych i zrobiły fort w wannie. Jutro myślałem. Wrócimy jutro do domu. Ostatecznie nikt nie umknie zbyt dużej szkole lub pracy.
Potem nasz lot został ponownie odwołany, tym razem z powodu pogody.
Zadzwoniliśmy do linii lotniczej. „Jeszcze trzy dni” - powiedzieli nam. „To najlepsze, co możemy zrobić”. Szaleńczo próbowaliśmy innych przewoźników bez powodzenia. Mój mąż zadzwonił do naszej oryginalnej linii lotniczej i położył swój telefon na łóżku, trzymając muzykę w tle, gdy oboje sprawdzaliśmy loty online. Czy to był jakiś kosmiczny żart? Czy kiedykolwiek wrócilibyśmy do domu?
Dwie godziny syntezy Muzak później agent odpowiedział. Mój mąż zanurkował po telefon. Zaczął wyjaśniać naszą sytuację. Potem usłyszałem, jak powiedział: „Halo?” "Witaj?" powtórzył, panika w jego głosie narastała jak powódź. "Witaj!" Wpatrywał się w telefon w dłoni. Połączenie zostało przerwane.
Desperacja jest najbardziej irracjonalnym czynnikiem motywującym. Myśleliśmy, że byliśmy już na końcu naszej liny. Teraz byliśmy w nowym miejscu - całkowicie pokonani.
Dlatego, kiedy mój mąż zaproponował, abyśmy wynajęli samochód i jechali ponad 14 godzin w zimową pogodę z Denver do Chicago, zgodziłem się. Być może nie była to tak długa podróż dla kogoś innego, ale myśl o niespokojnym dziecku i niecierpliwym sześciolatku na tylnym siedzeniu przez tak długi czas nie brzmiała zabawnie. Co gorsza, nie było to nic zbliżonego do pierwotnego planu. Byłem niechętny, ale biorąc pod uwagę brak opcji, byłem na pokładzie.
Poszliśmy do sklepu spożywczego i zaopatrzyliśmy się w wycieczkę. Styropianowa lodówka i worek lodu. Pudełka z sokami i ser sznurkowy oraz winogrona i jogurt ściśnięcia. Po zapłaceniu kasjerka dała mojej córce kwadrans na przejażdżkę mechanicznym koniem z przodu sklepu. Mamy jej zdjęcie na tym koniu z ogromnym uśmiechem na twarzy. To był pierwszy raz, kiedy ona - lub ktokolwiek z nas - uśmiechnęła się naprawdę od kilku dni.
Podczas jazdy niebo było białe jak sól. Góry wznosiły się w oddali, masywne i stoickie.
Po pewnym czasie zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, gdzie dzieci przyciskały swoje twarze do skrzynek z napojami i biegały przez kilka minut, zanim odesłały je z powrotem do samochodu. Robiliśmy to co półtorej godziny przez resztę podróży i zwykle to krótkie uwolnienie energii uspokoiło ich na tyle, aby przejść przez kolejny etap podróży.
W samochodzie włączyliśmy radio i wystrzeliliśmy „Wake Me Up” autorstwa Avicii, którego teksty o podróżowaniu po świecie bez żadnych planów wydawały się dziwnie trafne, biorąc pod uwagę okoliczności. Kiedy nic dobrego się nie działo, śpiewaliśmy każdą świąteczną piosenkę, jaką mogliśmy wymyślić, a następnie każdą piosenkę dla dzieci, a następnie każdą piosenkę z The Sound of Music.
Tej nocy, kiedy zbliżyliśmy się do Lincolna w stanie Nebraska, patrzyłem przez okno samochodu na granatowe niebo, kiedy zobaczyłem spadającą gwiazdę. Może znak dobrych rzeczy, które nadejdą.
Zatrzymaliśmy się na obiad w Applebee's, a kiedy kelnerka zapytała, czy jesteśmy z miasta, opowiedzieliśmy jej skondensowaną wersję naszej żałosnej opowieści. Kiedy nadszedł czas zapłaty, powiedziała: „Twój rachunek został załatwiony”. Mój mąż i ja spojrzeliśmy na siebie zdezorientowani. „Para na następnym stoisku usłyszała twoją historię” - powiedziała kelnerka. „Zapłacili za ciebie. Poprosili mnie, żebym poczekał, aż wyjdą, żeby ci powiedzieć. „Jeśli spadająca gwiazda była znakiem, to tak był dla tego prostego aktu hojności, jednej z najmilszych rzeczy, dla których nieznajomy kiedykolwiek dla mnie zrobił nas.
Noc spędziliśmy w hotelu przy autostradzie, który, wbrew mojej naturze, zarezerwowaliśmy w ostatniej chwili. Rano wróciliśmy do samochodu, przez Omaha, do Iowa. Po drodze zatrzymaliśmy się na stacjach benzynowych, a potem ruszyliśmy dalej. Dzieci były zaskakująco dobrze wychowane. Dziecko bawiło się szczęśliwie swoim butem przez niezliczone godziny. Moja córka rozmawiała z moim mężem i ze mną - naprawdę rozmawiała - o swoich przyjaciołach w szkole i niektórych jej obawach, rozmowy, których nie jestem pewien, by się odbyły, gdybyśmy nie utknęli w tym samochodzie razem przez prawie 1000 mile.
Zanim zbliżyliśmy się do Iowa City, byliśmy na odcinku domowym i zatrzymaliśmy się w księgarni Prairie Lights, gdzie pozwalaliśmy dzieciom wybrać jedną książkę. Przejechaliśmy obok budynku, w którym mieści się Warsztat Pisarzy Iowa, w którym wykonałem pracę dyplomową i powiedziałem córka: „Tam nauczyłem się pisać”. Spojrzała na to zdziwiona i powiedziała: „Chcę to zrobić dzień."
Ruch uliczny wzrósł w miarę zbliżania się do Chicago i chociaż temperatura wynosiła minus 15 stopni, zwykły wir polarny nie był w stanie dorównać naszym szybującym duchom.
„Jesteśmy prawie na miejscu”, pamiętam szeptanie do dzieci. Nie mogłem w to uwierzyć.
A kiedy o tym myślałem, nie mogłem w to uwierzyć: jak cudownie było. Jak po wielu dniach nieszczęścia, ponieważ tak bardzo starałem się trzymać ustalonego planu, rzecz, która ostatecznie nas uratowała, zmieniła kurs i obrała inną drogę - dosłownie. Może nie powinno to być objawienie, ale dla mnie, kogoś, kto porządkuje i porządkuje tak wiele, tak właśnie było. Nasze wakacje były pełne niesamowitych wspomnień, ale długa podróż do domu, część, której nie widziałam, była tą, którą teraz najbardziej cenię.
Mój teść czekał w agencji wynajmu, kiedy zatrzymaliśmy się. Pospieszyliśmy do jego samochodu, który dla nas ogrzewał, a potem wreszcie ruszyliśmy do naszego domu.
„Jak tam dysk?” mój teść zapytał nas, kiedy wycofał się z parkingu.
„Było świetnie” - powiedziałem.